Święta Bożego Narodzenia to dla mnie – i myślę,
większości mojego pokolenia – to zapach prawdziwej choinki, wymarzonych przez
cały rok pomarańczy, szynki zdobytej jakimś cudem uwędzonej własnym sumptem,
wzorów na zamrożonych szybach, a przede wszystkim ciepłej rodzinnej atmosfery.
Przy stole obowiązkowo nakrytym białym obrusem spotykały się całe pokolenia –
babcie, dziadkowie, ciocie, wujkowie, stryjeczni i cioteczni bracia i siostry.
Mieszkania nie były za duże ale jakoś mieściły wszystkich. Cały wieczór niosło
się echo kolęd śpiewanych przez zebranych przy choince więc nie było miejsca i
czasu na rodzinne waśnie, tak dzisiaj częste. Na stole nie stały disagnerskie
naczynia a po prostu naczynia, na których leżało proste jadło sprawdzone od
pokoleń. Nie podawano krewetek w sosie jakimś tam, sałatek greckich czy innych
wyszukanych o dziwnych nazwach dań, a po prostu karpia smażonego, śledzie w
oleju, pierogi z kapustą i grzybami, kapustę z grochem, barszcz czerwony z
uszkami, kluski z makiem a wszystko oczywiście w towarzystwie kompotu z suszu,
za którym dzieci nie bardzo przepadały. Dzisiaj uwielbiam. Prezentów w wigilię
nie było. Dopiero rankiem nazajutrz wszyscy odkrywali, że Aniołek (bo w
Lublinie prezenty przynosi pod choinkę Aniołek) już był. I żałowaliśmy, że znów
go nie zobaczyliśmy. To było dla dzieci ważne. A prezenty? Raczej praktyczne,
ale też przynoszące radość, bo od Aniołka. I pomarańcze…, na które czekało się
cały rok, i czekolada, też raczej rzadki w domu rarytas. A potem znowu rodzina
spotykała się przy stole i było naprawdę radośnie. Czasem wprawdzie od świeczek
zapaliła się choinka, ale wiadomo tatuś bohater umiał ją natychmiast ugasić. Bo
to był KTOŚ. Na telewizje nie było czasu bo wciąż coś się działo. Potem trzeba
było iść na sanki, łyżwy i wracać zmarzniętym do domu, ciesząc się ciepłem
DOMOWEGO OGNISKA.
Na zdjęciu najmłodszym dzieckiem jestem ja, siedząca na
kolanach u mamusi, za którą stoi tatuś. Bo to były moje pierwsze w życiu
święta.